Nieco ponad 10 kilometrowa podróż po Lasach Rudzkich, miejscu które uwielbiam odwiedzać na rowerze bez względu na porę roku. Tym razem jednak piechotą, a na dodatek wieczorem. Zima, śnieg, mróz – czyli bliskie spotkanie z naturą, którą matka ziemia serwuje nam praktycznie co roku – okej, tego śniegu to w ostatnich latach nie było aż tak wiele :-)
Początek naszej wyprawy nie przebiegał wytyczonymi ścieżkami jak ta u góry. Przedzieraliśmy się pomiędzy drzewami, podążając za śladami prawdopodobnie jakiegoś zapalonego biegacza. Tu i ówdzie zataczaliśmy półokręgi, docierając do drogi. Dalej już prosto, aż do skrzyżowania z ścieżką „Zakazaną”.
Szybkie rozłożenie statywu, ustawienie kilku parametrów – cyk. Pierwsze zdjęcie, ekipy niebojącej się mrozu i nocy w lesie – zrobione. Od lewej – ja, Leon i Biker. Chowamy sprzęt do plecaków i ruszamy dalej.
Na „Zakazanej” słabo widoczne ślady. Najwyraźniej mało kto tutaj zagląda zimą. To miejsce jednak ma swój urok – ciągnąca się ośnieżona droga, dookoła las. Ten rok obdarzył nas odrobiną śniegu i wszystko wygląda zupełnie inaczej niż latem.
Kolejne wspólne zdjęcie z wykorzystaniem samowyzwalacza i jesteśmy gotowi by dalej przedzierać się przez wąskie ścieżki.
Niestraszne nam drogi odbiegające od głównych tras. Wiemy gdzie zmierzać, więc czasem odbijamy tu i ówdzie, zwiedzając miejsca w których nikt nie postawił nogi od momentu gdy spadł śnieg.
Po stronie zachodniej, widoczne są jeszcze ostatnie promienie słońca. Po wschodniej – coraz ciemniej.
W lasach rudzkich możemy napotkać szerokie pasy po bokach głównych dróg. Mają one na celu zapobiegać rozprzestrzenianiu się ognia. Ciągle widoczne są ślady wielkiego pożaru z 1992 roku. Gdzieniegdzie widać stare drzewa, których nie pochłonął ogień. Wyróżniają się na tle zaledwie kilku(nasto)letnich drzew.
Mija dosłownie chwila i już na kolejnym skrzyżowaniu dróg mamy ciemność. Uzbrajamy się w czołówki i latarki. Choć bez nich radziliśmy sobie przez większą część drogi. Kilka dni wcześniej mieliśmy pełnię księżyca więc widoczność była jeszcze wystarczająca. Co jakiś czas słychać nie tylko nasze odgłosy, ale także przemieszczające się obok nas zwierzęta.
Po 10 kilometrach docieramy z powrotem w miejsce z którego wyruszyliśmy. Przy odnowionym w 2016 roku mostku w Rudzie Kozielskiej znajduje się wyznaczone miejsce na rozpalenie ogniska. Mamy do dyspozycji ławki, okrąg na ognisko oraz ruszt.
Leon uraczył nas swoim domowym wyrobem w postaci panierowanych grzybów, ja – nalewką aroniową, którą degustowaliśmy podczas marszu… Zostały nam jedynie mocniejsze trunki :-)
Mały ogień, a jednak rozgrzewa. Jeszcze trochę i można wrzucić kiełbaski. Biker nie odpuszcza i pilnuje ognia.
Jak już rozpalił ognisko, postanowił trochę pomyśleć… Hmm, nad sobą i swoim życiem, czy raczej o bardziej przyziemnych sprawach? :-D
Po sytej kolacji nadszedł czas na ostatnie pamiątkowe zdjęcie przy ognisku.
Wyciągamy ziemniaki z żaru, jemy je i wracamy do domu. Oby do następnej, tak udanej wyprawy!